HISTORIE Z TINDERA - subiektywny przegląd typologii mężczyzn vol.1


Kogo możemy poznać online? Jakie typy facetów? I czy może to doprowadzić do czegoś więcej?



   Kontynuując temat Tindera, tym razem postaram się opisać mój subiektywny przegląd jakich mężczyzn można tam spotkać, co z tego wynika i czy warto oczekiwać czegoś więcej, korzystając z aplikacji, która skupia naszą uwagę głównie na wyglądzie danej osoby. Można powiedzieć, że to coś jak „lajknięcie” od pierwszego wrażenia. Zdarza się, że klikamy bezmyślnie, po to tylko by zbić jak największą ilość par, z których potem można przebierać. Tak jak pisałam poprzednio, to właśnie zrobiłam.

   Pierwszą grupą facetów, jaką chciałabym opisać, są Ci którzy lubią sobie ponarzekać. To takie trochę marudzenie w stylu bab, ale kiedy już się zacznie, to nie ma końca. Nie jest to mówienie o swoich problemach czy poważniejszych tematach (to nie czas i miejsce) tylko zwykłe wylewanie frustracji. Rozpoczyna się rozmowę, wymienia kilka uprzejmości i zwykle po oklepanym pytaniu „jak tam?” czeka nas krótka litania o tym jak to: zmęczenie po pracy doskwiera, choroba, brak snu, brak szczęścia do fajnych kobiet i mogłabym wymieniać tak dalej, ale nie mam zamiaru doprowadzić Was tym wpisem do załamania nerwowego :D. Po kilkunastu takich przypadkach zaczęłam się zastanawiać, o co chodzi! Oczywiście moja nad wyraz rozbudowana empatia powoduje, że zawsze staram się pocieszać. Ale kiedy któryś z rzędu facet - z pozoru wyglądający na zdjęciach na zadowolonego z życia i spełnionego - w taki sposób prowadzi rozmowę, to przykro mi panowie, ale wymiękam. Mam świadomość, że zakładacie te profile niekoniecznie by poszukiwać potencjalnych partnerek itd., może robicie to z nudów. Jednak odnoszę wrażenie, że częściowo robicie to po to, żeby móc się wyżalić. Nie twierdzę, że trzeba być twardym, silnym, nie okazywać emocji, ale są jakieś granice. Chyba, że to taka taktyka, żeby brać na litość, hmm może ja jestem dziwna, bo nie działa to na mnie (a przynajmniej nie na takim etapie). Zwykle taka rozmowa kończy się po jednym dniu, bądź trwa jeszcze kilka następnych. Jeśli trwa te parę dni, to również oscyluje wokół narzekania. A to pogoda beznadziejna, a to w pracy właśnie coś się stało i trzeba będzie dłużej zostać albo tyle nauki na studia, że „ojej”. Ja tego nie neguję, ale dobrze byłoby kontrolować natężenie narzekania. To raczej nie powoduje, że chce się dalej gadać ani tym bardziej, że chciałoby się czegoś więcej. Może to przypadłość Nas wszystkich, że narzekamy, ale jednak dziwi fakt, że żalicie się bądź co bądź używając aplikacji do randkowania i poznawania płci przeciwnej w różnych celach (bo nie wątpię, że nie jestem jedyną, która dostawała takie wiadomości). Nie będę się zgrywać i mówić, że Nam - kobietom - to również się nie zdarza (też sobie lubię ponarzekać, ale zwykle doprowadzam, to do takiego absurdu, że pozostaje tylko się śmiać), lecz chyba totalnie nie o to chodzi, żeby początek jakiejkolwiek znajomości powodował, że odechciewa się wszystkiego. Nie kupuję hasła, że „jak ktoś się ma komuś spodobać albo już spodoba, to nie trzeba przed nim ukrywać swych emocji, nawet tych najgorszych, najsmutniejszych”. Bo to, że nie trzeba, nie oznacza, że ma to być na porządku dziennym. Czasem warto pokazać, to minimum optymizmu. Rozumiem, że można podać milion powodów, przez które optymizm ulatuje gdzieś daleko, ale „randkowanie online” czy zwyczajna „rozmowa online”, nie jest tym powodem. Przecież poznając kogoś po raz pierwszy, już nieważne jak i po co, towarzyszy nam to uczucie ciekawości, tajemniczości, takiego radosnego podniecenia, że coś jest nieznane. To powinno budować każdego, niwelować chęć narzekania. Tymczasem nic z tego.

    Rozmawiasz z facetem, posłużę się przykładem (imiona są fikcją, historia i wiek nie), Jan 24 lata, po studiach, już pracujący, (chciałoby się powiedzieć już połowa sukcesu, bo wiadomo, że pracę jest niełatwo znaleźć, nawet będąc po studiach, dlatego kto by pomyślał o narzekaniu) z początku myślisz, super może ktoś fajny, będzie o czym pogadać, poznać. Konwersacja zaczyna się standardowo: „cześć, jak tam”. Po krótkiej wymianie informacji, że oboje jesteśmy w domu, ja po zajęciach na uczelni, on po pracy, pojawiają się pierwsze pytania o jakieś konkrety. I kiedy już rozmowa idzie płynnie, wtedy pojawia się narzekanie. Najpierw na firmę, że to korpo zabija w ludziach całą pasję do tego, co się kiedyś lubiło robić z przyjemnością (trudno się nie zgodzić, wszyscy wiemy jak wygląda taka praca), po okazaniu mojego szczerego współczucia – i rzeczywiście było ono szczere – następuje faza narzekania na kobiety poznane czy na Tinderze, czy w normalnych kontaktach. I w sumie nie widziałabym w tym nic dziwnego, skoro sama nie rozumiem, niektórych kobiet i ich zachowań. Ale z drugiej strony po co ja mam to wiedzieć, że Ci z nimi nie wychodzi? Owszem część kobiet będzie miało w tym momencie syndrom Matki Teresy i będzie chciało się „zaopiekować”, żeby być tą inną, lepszą. Natomiast reszta pomyśli, że to z Tobą jest coś nie tak i nie warto kontynuować tej znajomości, jakkolwiek inne cudowne cechy byś posiadał. Wracając do przykładowego Jana. Każda próba zmiany tematu kończyła się tym, że znowu na coś narzekał albo dodawał, że tu i tu coś nie wyszło.

  Kolejny przypadek, Sebastian lat 27, tutaj zupełnie inna sytuacja. Po kilku wiadomościach stwierdza, że po co tak pisać, skoro można pogadać przez telefon. Oczywiście -  myślę sobie - czyste wariactwo dawać komuś numer, ale skoro eksperyment to eksperyment. Telefon na kartę, a czyjś numer zawsze można zablokować. Zaczynamy gadać, początek nawet dość ciekawy, po czym zaczyna narzekać, marudzić i nie wiem jak to jeszcze nazwać, ale chyba wylewać te swoje #gorzkiezale na cały świat. Słucham chwilę-  żeby nie wyjść na totalną zołzę - po czym grzecznie się żegnam, mówiąc, że mam coś do zrobienia. No to WOW, zatkało mnie. Rozmyślam nad tym chwilę i stwierdzam, że to był po prostu skrajny przypadek. Tylko ile jeszcze takich frustratów się czai?


  Podając te dwa przykłady, chciałam pokazać schemat takiego typu mężczyzn, bo niestety, powtarzało się to kilkunastokrotnie, a nawet kilkudziesięciokrotnie. Mniej więcej w takiej samej konfiguracji lub innej. W większym czy mniejszym natężeniu. Bardziej lub mniej otwarcie. Jan, Sebastian, Marek, Jarek, Daniel - mogłabym wymieniać dalej - lat 22, 24, 27, 29. Nieważne, każdy z nich narzekał. Powiem szczerze, że było mi żal tych facetów, w pewnym momencie. Dlatego, że to już chyba desperacja, żalić się totalnie obcej, dopiero co poznanej osobie i to kobiecie. I zadając sobie pytanie - co ich do tego skłania, co ich motywuje? Doszłam do wniosku, że chyba najbardziej samotność (przynajmniej w większości przypadków) i trudność w budowaniu jakichkolwiek relacji. Nie jestem psychologiem (dyplomu nie posiadam, ale czy to potrzebne) ale utwierdzam się w przekonaniu, że ktoś albo coś zawiodło na pewnym etapie ich życia. I albo im się nie chce tego zmieniać, albo zwyczajnie nie umieją. Pozostaje tylko liczyć, że sami zmienią coś w swoim życiu, trafią na kogoś, komu to przeszkadzać nie będzie i to zaakceptuje lub będzie w stanie pomóc im to zmienić czy ograniczyć. Tylko jedno pytanie pozostaje dla mnie nieodgadnione - naprawdę branie na litość ma być sposobem na zainteresowanie swoją osobą?! Ciąg dalszy tinderowych historii, tym razem może o bardziej porywających konwersacjach, już niedługo… :)

2 komentarze:

  1. Nie podoba mi się, że jedyne platformy, przez które mogę zostawić tutaj komentarz są niepopularne. Poza tym to pada deszcz, co też mi się nie podoba, bo wtedy dzień szarzeje, a co za tym idzie i życie. Życie jest szare, jak szare są kolory tego blogu. Mam fatalistyczne podejście do życia, ale potrafię ciekawie uzasadnić swoje przemyślenia.

    Także umówimy się na kolorową oranżadę? :)

    OdpowiedzUsuń